Siedziałam na łóżku w mojej sypialni w domu przy Wisteria Lane i
przyglądałam się leżącej przede mną czarno-białej fotografii. Było to zdjęcie
wykonane przez obcego człowieka, którego już nigdy więcej nie zobaczyłam.
Jednak osoby, które się na nim znajdowały z całą pewnością nie były mi obce.
W centrum znajdowało się dwoje ludzi. Kobieta i mężczyzna. Mąż i żona.
Bellatrix i Rudolf Lestrange. Ona w prostej białej sukni do ziemi z idealnie
wkomponowaną czarną koronką opinającą jej ręce. On w kamizelce w prążki,
spodniach w pionowe paski oraz w białym surducie pasującym do jej sukni. Jedno
wpatrywało się zachłannie w drugie, jakby już nigdy więcej mieli się nie
zobaczyć. Tuż za Bellą, nieco z tyłu, w kremowej sukni stała Andromeda, która
była druhną. Po lewej stronie Rudolfa stała krucha osóbka, skulona w sobie,
starająca stać się niewidzialną, z wielkimi błękitnymi oczami i blond włosami.
To ja. Przestraszona piętnastolatka starająca się ukryć swoją obecność.
Tamtego dnia były moje urodziny, jednak wszyscy byli tak zajęci ślubem
Belli, że nikt o nich nie pamiętał. W końcu, wściekła, zrobiłam rodzicom
awanturę. Nie przewidziałam jednak tego, że matka wścieknie się jeszcze
bardziej niż ja. Tamtego dnia wrzeszczała jak opętana. O tak, z mamy zawsze
była twarda kobieta. Wszystko skończyło się tym, że z potwornym bólem głowy
wylądowałam w pierwszym rzędzie zmuszona do ciągłego uśmiechania się. Matka
doskonale wiedziała, że nie lubiłam takich przedsięwzięć i że to będzie idealna
kara dla mnie, za, jak to nazwała, strojenie fochów. Przez resztę wieczoru stałam
skulona, starając się pozostać niezauważoną.
Uśmiechnęłam się pod nosem na to wspomnienie, kiedy nagle usłyszałam
pukanie do drzwi. Szybko wytarłam łzę, która napłynęła do mojego oka i
zaprosiłam przybysza. Był to Draco. Stanął w drzwiach, opierając się
nonszalancko o futrynę i uśmiechał się do mnie.