niedziela, 19 lipca 2015

Rozdział 25. Nic nie jest w porządku


- Lucjuszu! - krzyknęłam zdenerwowana trzymając w rękach kopertę, którą właśnie przyniosła sowa. - Lucjuszu, gdzie jesteś?!
- W salonie! - usłyszałam i wyszłam z sypialni, po czym szybkim krokiem ruszyłam w stronę salonu. - Co się stało?
- Lucjuszu, to straszne - powiedziałam już normalnym głosem i zaczęłam schodzić po schodach.
- Co takiego? - zaniepokoił się, idąc w mojąl stronę.
- Chodzi o Me... - urwałam, kiedy noga nienaturalnie zgięła mi się w kostce i straciłam równowagę. Zanim zdążyłam zorientować się, co się dzieje, sturlałam się ze schodów i wpadłam prosto w ramiona Lucjusza, który dzięki swojemu szybkiemu refleksowi w porę zorientował się, co się dzieje.
- Narcyzo, wszystko w porządku? - zaniepokoił się, kładąc mnie na kanapie.
- Tak - pokiwałam głową, czując pulsujący ból w kostce. - Moja noga - jęknęłam, wskazując ręką no bolącą kończynę. Lucjusz delikatnie zdjął mojego buta i spojrzał na kostkę.
- Wygląda na skręconą - stwierdził, po czym wycelował w nią różdżkę i powiedział: sanantur*. Poczułam jak fala gorąca przepływa przez moją nogę, a potem ból minął.
- Dziękuję - uśmiechnęłam się i chwyciłam wyciągniętą w moją stronę dłoń Lucjusza, który pomógł mi wstać.
- Musimy udać się do Munga - oznajmił mój mąż, a ja spojrzałam na niego zdziwiona.
- Wszystko jest dobrze, kostka już mnie nie boli.
- Musimy się upewnić, że z dzieckiem wszystko w porządku.
- No tak, oczywiście - przyznałam mu rację. Wciąż byłam rozkojarzona listem, który otrzymałam. Niewiele myśląc, chwyciłam Lucjusza za rękę i wspólnie teleportowaliśmy się do szpitala.
Kiedy znaleźliśmy się w poczekalni, okazało się, że musimy czekać prawie pół godziny, zanim przyjmie nas uzdrowiciel. Usiedliśmy na krzesełkach pod ścianą i zdałam sobie sprawę, że wciąż trzymam w rękach srebrną kopertę.
- Megan nie żyje - oznajmiłam bawiąc się kopertą.
- Megan Crabbe? - spytał, a ja pokiwałam głową. - Co się stało?
- Smocza Gorączka - westchnęłam. - Chorowała od dłuższego czasu.
- Nie wiedziałam, że utrzymujecie jeszcze kontakt.
- Bo nie utrzymujemy. Kiedy trafiłeś do Azkabanu Megan zerwała wszystkie kontakty ze mną. Po wojnie, kiedy zmarł Vincent, próbowałam jej pomóc, wspierać ją, ale uznała że robię to tylko dlatego, żeby przypominać jej, że mój syn wciąż żyje. Nie chciała mnie znać a ja nie zamierzałam pchać się tam, gdzie mnie nie chcą. Kiedy zachorowała, dostałam wiadomość od jej męża, chciał żebym postarała się jakoś naprawić nasze relacje, ale ona nie chciała, więc nie naciskałam.
- Biedny Malcolm... najpierw syn, teraz żona. Kiedy pogrzeb?
- Za dwa dni - powiedziałam cicho i oparłam głowę o ramię Lucjusza. W tamtej chwili myślałam tylko o tym, jak bardzo byłam wdzięczna, że to nie spotkało mojej rodziny.
- Wy się kiedyś przyjaźniłyście, prawda? Pamiętam, że byłyście bardzo blisko.
- Och, to było jeszcze kiedy latające dywany były legalne - uśmiechnęłam się krzywo. - Nasza przyjaźń nie przetrwała rozłąki. Kiedy chodziłyśmy do Hogwartu byłyśmy prawie nierozłączne, ale po skończeniu szkoły... nasze drogi po prostu się rozeszły. Widywałyśmy się często, ale to nie było to samo. Z czasem zaczęłyśmy się czuć obco w swoim towarzystwie, nie byłyśmy już tymi samymi osobami co w Hogwarcie. Przestałyśmy czuć się dobrze w swoim towarzystwie i w końcu kontakt się urwał. To smutne, wiesz? Kiedyś tak bliskie osoby a teraz zupełnie sobie obce.
- Nie masz na to wpływu, Narcyzo. Starałaś się, ale ona cię odrzuciła, to jej strata - szepnął i pocałował mnie w czubek głowy.
- Malcolm chce, żebym wygłosiła przemówienie na pogrzebie - zmieniłam temat.
- I co zrobisz? 
- Chyba będę musiała odmówić. Wiesz, że nie lubię mówić źle o zmarłych.
Lucjusz chciał coś odpowiedzieć, ale w tym samym momencie podszedł do nas Draco.
- Co macie takie grobowe miny? - uśmiechnął się. - Umarł ktoś?
- Matka twojego dawnego przyjaciela, Vincenta Crabbe'a - odpowiedział Lucjusz bez cienia uśmiechu.
- Żartujesz - oznajmił Draco.
- A wyglądam, jakbym żartował?
Draco przemilczał odpowiedź na to pytanie.
- Co się stało? - spytał zaniepokojony.
- Jak to? To Megan nie leczyła się u was? - zdziwił się Lucjusz.
- Nie - pokręciłam głową. - Megan i Malcolm zamieszkali w Bułgarii, nie wiedziałeś?
Lucjusz pokręcił głową w odpowiedzi.
- Widzę, że nie tylko ja nie utrzymuję kontaktu ze starymi przyjaciółmi - westchnęłam. - Pani Crabbe zmarła na Smoczą Gorączkę - powiedziałam widząc pytające spojrzenie Dracona.
- Salazarze, to paskudna choroba.
- Wiemy - mruknął Lucjusz widocznie dotknięty faktem, że stary przyjaciel nie poinformował go o opuszczeniu kraju.
- A co wy tutaj tak właściwie robicie?
- Źle stanęłam i upadłam na schodach - wyjaśniłam. - Chcemy się upewnić, że z dzieckiem wszystko w porządku.
- Ale jak to się stało? Zakręciło ci się w głowie? Zasłabłaś? Bardzo się potłukłaś? -  pytał zaniepokojony. 
- Nie, synku, wszysko jest w porządku  naprawdę, po prostu byłam zdenerwowana i za szybko szłam. Skręciłam kostkę, ale ojciec ją wyleczył. Naprawdę nie stało się nic strasznego - zapewniłam go.
- No dobrze - westchnął i w tym samym momencie zawołała nas pielęgniarka. Draco obiecał na nas poczekać, a tymczasem my weszliśmy do gabinetu uzdrowiciela, gdzie, ku naszemu zaskoczeniu, czekała na nas uzdrowiciel Ross.
- Pani Malfoy, jak dobrze że panią widzę - uśmiechnęła się, ale był to smutny uśmiech, nie ten, którym zazwyczaj mnie obdarzała. - Co państwa sprowadza?
Wyjaśniłam kobiecie co się stało, a ona wyciągnęła różdżkę i wypowiedziała formułkę zaklęcia.
- Wygląda na to, że upadek nie spowodował żadnych uszkodzeń - oznajmiła w końcu, a my odetchnęliśmy z ulgą. Uzdrowiciel Ross wydawała się być jednak czymś zaniepokojona.
- Chciałabym o czymś z państwem porozmawiać.
- Coś się stało?
- Czy moglibyście zaczekać na mnie w moim gabinecie na trzecim piętrze? Chciałabym przedstawić wam uzdrowiciel Herman.
- Kim ona jest? - spytał Lucjusz.
- Zajmuje się ciążami, tak jak ja - powiedziała kobieta.
- Więc dlaczego mamy się z nią spotkać? - dopytywał Lucjusz.
- Bardzo mi na tym zależy.
- Coś nie tak z dzieckiem - oznajmiłam, trzymając dłoń na brzuchu. - Jest chore? Zmarło? Zabiłam je, tak? Upadek je zabił - mówiłam  histerycznie, a z moich oczu zaczęły płynąć łzy.
- Dziecko żyje - zapewniła mnie kobieta. - Niech się pani uspokoi, proszę, upadek naprawdę nie spowodował żadnych uszkodzeń. Zaniepokoiło mnie ułożenie płodu i poprosiłam o konsultację uzdrowiciel Herman. A teraz proszę, niech państwo udadzą się do mojego gabinetu i tam na mnie zaczekają, a ja pojawię się tam za kilka minut - powiedziała, a Lucjusz chwycił mnie za rękę i pomógł wyjść z gabinetu. Kiedy tylko pojawiliśmy się na korytarzu, Draco od razu do nas podszedł.
- Co się stało? - spytał zaniepokojony, widząc moją zapłakaną twarz.
- Mamy się spotkać z jakąś uzdrowiciel Herman - wyjaśnił Lucjusz. - Wiesz kto to? 
Draco zrobił minę, z której można było wyczytać wszystko.
- Ona już tutaj nie pracuje - powiedział drętwym głosem. - Wzywają ją tylko w wyjątkowych sytuacjach. Tak mi przykro mamo - szepnął i przytulił mnie, a ja zapłakałam. I nagle nie było już nic.
Niewiele pamiętam z rozmowy z uzdrowiciel Herman. Kiedy mówiła o tym, że moje dziecko cierpi na wrodzoną łamliwość kości, starała się być miła. Kiedy wyjaśniła mi, że kości mojej małej córeczki będą mogły się łatwo złamać bez wyraźnej przyczyny, usiłowała podnieść mnie na duchu. Ale kiedy powiedziała, że to bardzo rzadka, prawie niespotykana choroba, była przygnębiona, jakby to dotyczyło również jej dziecka. W momencie, w którym powiedziała, że moje maleństwo czeka życie pełne bólu i najprawdopodobniej zakończy się ono po kilku godzinach bądź dniach po jej narodzinach, nie wytrzymałam i wybiegłam z gabinetu. 
Nie wiedziałam dokąd zmierzam i nie obchodziło mnie to. Chciałam wydostać się z tego budynku, zaczerpnąć świeżego powietrza. Przemierzałam nieznane mi korytarze i słyszałam za sobą nawoływanie Lucjusza. Nie zatrzymałam się i nie obejrzałam, nie mogłam. Gdybym to zrobiła, upadłabym i już nigdy bym się nie podniosła. Otwieranie kolejnych drzwi dawało mi siłę, pozwalało odepchnąć od siebie rzeczywistość.
Kiedy wreszcie znalazłam się na dworze, wcale nie poczułam się lepiej. Chłodne, wieczorne powietrze otulało moją twarz. Chciałam zapaść się pod ziemię, zniknąć i pojawić się w świecie w którym moje dziecko przyszłoby na świat całe i zdrowe, chciałam przestać czuć.
- Narcyzo… - usłyszałam za sobą opiekuńczy głos Lucjusza i wreszcie odważyłam się na niego spojrzeć. Jego twarz również była pełna cierpienia.
- Dlaczego?! – krzyknęłam wściekła na to, co się stało. Byłam wściekła na siebie, na uzdrowicieli, na Lucjusza, na cały wszechświat. – Dlaczego to się dzieje? Dlaczego dostajemy dziecko, szansę, żeby być rodzicami, dać nowe życie, a potem to zostaje nam odebrane? Nie rozumiem tego. Możesz robić wszystko dobrze i nawet… dlaczego? Dlaczego to nas spotyka?
- Nie wiem – powiedział Lucjusz i rozłożył ramiona, podchodząc do mnie.
- Nie – pokręciłam głową i odsunęłam się od niego. – Nie chcę, żebyś mnie przytulał. Gdy to zrobisz, zacznę płakać. Nie chcę płakać. Czuję, że jeśli zacznę płakać, nie będę mogła przestać – mówiłam głosem drżącym od nadmiaru emocji. - Nigdy nie będę mogła przestać.
- Dobrze – Lucjusz delikatnie pokiwał głową.
- Dobrze – szepnęłam.
- Pamiętaj, że czegokolwiek potrzebujesz, jestem tutaj – powiedział, patrząc na mnie, a ja nieznacznie pokiwałam głową. Oboje wiedzieliśmy, że Lucjusz nie jest w stanie zapewnić mi tego, czego naprawdę potrzebowałam. Nic nie było w stanie sprawić, że moje dziecko będzie zdrowe.
Staliśmy naprzeciwko siebie, mierząc się wzrokiem. Żadne z nas nic nie mówiło, po prostu czekaliśmy, chociaż sami do końca nie wiedzieliśmy na co.
I wtedy to się stało. Wciągnęłam gwałtownie powietrze i złapałam się za brzuch, a Lucjusz spojrzał na mnie przerażony.
- Dziecko… - szepnęłam, a do moich oczu napłynęły łzy. – Właśnie kopnęło… po raz pierwszy – zaniosłam się niepohamowanym płaczem, a Lucjusz podszedł do mnie i przytulił najmocniej jak potrafił. – Nasza mała córeczka, właśnie się poruszyła…
Lucjusz gładził dłonią moje włosy i trzymał mocno w swoich objęciach, a ja łkałam w jego szatę. Za każdym razem, kiedy przypomniałam sobie o delikatnym ruchu, który wykonało moje maleństwo, do moich oczu napływała kolejna fala łez.

~*~

Kiedy wróciliśmy do domu, żadne z nas nie wypowiedziało ani jednego słowa. Lucjusz pomógł mi dojść do sypialni, a kiedy położyłam się w łóżku wyszedł bez słowa, zostawiając mnie samą z moimi myślami.
Wrócił dopiero godzinę później, blady i przerażony. Powiedział mi tylko, że jutro musimy wrócić do Munga, żeby wykonać kilka badań, a potem położył się obok mnie i zasnął. Ja jednak nie byłam w stanie spać tej nocy. Wciąż myślałam o tej małej kruszynce, którą nosiłam pod sercem i którą kochałam najbardziej na świecie. Nie chciałam jej stracić, nie byłam w stanie pogodzić się z jej chorobą. W końcu nie wytrzymałam i wyszłam z łóżka, po czym udałam się do domowej biblioteki. Było to ogromne pomieszczenie i nie przesadziłabym, gdybym powiedziała, że była ona tych samych rozmiarów, co biblioteka w Hogwarcie, jeśli nawet nie większa. Wiedziałam, że powinnam bez problemu znaleźć tutaj informacje o chorobie mojej córeczki.
Użyłam zaklęcia przywołującego i już po chwili w moją stronę leciało około dwudziestu potężnych ksiąg. Usiadłam na fotelu pod ścianą i zapaliłam lampę, po czym zabrałam się za lekturę. Im więcej czytałam, tym bardziej stawałam się przerażona. Wrodzona łamliwość kości była straszną chorobą i nawet nie chciałam myśleć o tym, jakie życie czeka moje dziecko.
Nad ranem znalazł mnie Lucjusz. 
- Byłaś tutaj całą noc? – spytał, podchodząc do mnie.
- Czytałam – powiedziałam i wskazałam głową na stertę książek leżących na ziemi.
- Narcyzo, posłuchaj – Lucjusz uklęknął u moich stóp i chwycił moje dłonie. – Mamy szansę. Możemy się na to przygotować. Dowiemy się, co to jest i przygotujemy się na to najlepiej jak będziemy potrafili. Rozmawiałem z Ross, powiedziała że usiądzie z nami nad tym. Dostaniemy odpowiedzi.
- Ja już je mam, Lucjuszu -  powiedziałam,  zabierając swoje dłonie.  - Czytałam o tym całą noc. Przestudiowałam przypadek po przypadku, wszystko co tylko znalazłam w tych księgach. Są cztery typy łamliwości kości. Od umiarkowanej niepełnosprawności, po śmiertelną. Typ drugi i trzeci są najbardziej ostre.
- Mówię o naszym dziecku.
- Ja również. Rozmawiałam z Draconem, przeglądał moje wyniki. W najlepszym wypadku nasza córka spędzi całe życie w Mungu pod okiem uzdrowicieli. W najgorszym, będzie żyła kilka minut po narodzeniu. Nie potrzebuję odpowiedzi – powiedziałam smutno, po czym nie czekając na reakcję Lucjusza, wyszłam z biblioteki.
Nie minęła nawet doba, odkąd dowiedziałam się, że moja córka jest chora, a ja już układałam najgorsze scenariusze. Co było ze mną nie tak? Wyszłam na taras i objęłam się rękami, kiedy chłodne powietrze wywołało dreszcze. Wpatrywałam się w taflę jeziora znajdującego się przed domem. Wtedy też podjęłam decyzję. Cokolwiek się stanie, nie pozwolę zabić mojego dziecka.

~*~

Następnego dnia rano, zgodnie z tym, co powiedział Lucjusz,  oboje udaliśmy się do Munga. Badanie odbywało się w gabinecie uzdrowiciel Ross. Skłamię, jeśli powiem, że się nie bałam. Byłam przerażona. Przerażało mnie wszystko.  Począwszy od igły trzymanej przez uzdrowiciel,  a skończywszy na tym,  co czeka moje dziecko, jeśli okaże się, że to typ drugi. 
- Poczujesz lekkie ukłucie - powiedziała Ross wbijając igłę w mój brzuch. 
- I to nam powie czy łamliwość jest typu drugiego, czy trzeciego? - spytał Lucjusz,  trzymając moją dłoń. 
- Tak. 
- To na pewno typ trzeci, prawda? - spytałam. - W końcu do tej pory nic nie wskazywało na zagrożenie życia dziecka. 
- Niedługo się dowiemy - powiedziała Ross. 
- Będzie dobrze - zapewniłam Lucjusza. - Typ trzeci na pewno jest trudny,  to będzie dla nas prawdziwe wyzwanie, ale poradzimy sobie. Będziemy w stanie dać naszemu dziecku wspaniałe życie,  prawda? 
Lucjusz zignorował moje pytanie. 
- Nie powinna tego robić uzdrowiciel Herman? - spytał, patrząc na mętny płyn wypełniający strzykawkę. 
- To rutynowa procedura. Uzdrowiciel Herman jest od poważnych spraw, to duża broń. Pojawia się tylko wtedy, kiedy coś jest naprawdę poważne. Ja jestem małą bronią - powiedziała z uśmiechem, po czym wyjęła igłę i skierowała się w stronę białej szafki stojącej pod ścianą. Ja w tym czasie wstałam i poprawiłam sobie szatę. 
- To wszystko? -  spytałam, a kiedy uzdrowiciel Ross pokiwala głową, ruszyliśmy w stronę wyjścia. 
- Narcyzo, Lucjuszu,  jeszcze jedno - usłyszeliśmy i odwróciliśmy się. -  Chcialam was tylko przygotować...  Jeśli okaże się, że to typ drugi, zagrożone bedzie nie tylko życie dziecka, ale również twoje, Narcyzo. 
Pokiwałam głową,  po czym bez słowa opuściłam gabinet. Lucjusz dogonił mnie dopiero na korytarzu. 
- Powinniśmy porozmawiać o tym,  co zdecydujemy, jeśli dziecko ma typ drugi -  powiedział. 
- Już mówiłam, nie będzie -  oznajmiłam pewnie. 
- Wiem, że w to wierzysz. Tak samo jak i ja, oczywiście. Ale jeśli to typ drugi... To jest po prostu zbyt straszne... 
- Wiem. 
- I zazwyczaj śmiertelne. 
- Wiem o tym i nie chcę o tym rozmawiać. 
- Powinniśmy o tym porozmawiać. Musimy -  nalegał. 
- Dlaczego? Dlaczego nie możemy porozmawiać o tym jutro, kiedy dostaniemy wyniki? 
- Powinniśmy mieć plan.
I wtedy zrozumiałam. 
- Co chcesz zrobić? -  spytałam, zatrzymując się nagle. 
- O tym właśnie mówię, powinniśmy zdecydować. 
- Nie -  pokręciłam głową. -  Pytam, czego ty chcesz? 
- Chcę, żebyśmy to razem rozwiązali. 
- Nie wydaje mi się. Myślę, że ty już doskonale wiesz, co chcesz zrobić, więc... 
- Co? 
- Po prostu powiedz to na głos -  naciskałam. 
- Przestań. 
- Właśnie teraz! Co chcesz zrobić? 
- Dobrze!  Jeśli nasze dziecko ma typ drugi, uważam, że powinniśmy przerwać ciążę. 
Poczułam ukłcie w sercu. 
- Dlaczego?  Dlaczego tak łatwo podjąłeś decyzję o zabiciu naszego dziecka?  Dlaczego tak łatwo ci to przyszło? 
- Wcale nie przyszło mi to łatwo! I nie chcę zabijać naszego dziecka. 
- Dlaczego?! 
- Bo jeśli mogę wybierać, wolę mieć martwe dziecko,  niz martwe dziecko i martwą żonę! Nie słyszałaś Ross? Jeśli to typ drugi, twoje życie też może być zagrożone! 
- Mam gdzieś co mówi Ross i nie obchodzi mnie czy nasze dziecko ma typ drugi czy trzeci. Nie zabiję go -  oznajmiłam i ruszyłam w głąb korytarza. 
- Narcyzo... 
- Mówiłam,  że nie chcę o tym rozmawiać! - krzyknęłam zdenerwowana. 
Rozmowa z Lucjuszem wyprowadziła mnie z równowagi. Nie rozumiałam jak mogł nawet pomyśleć o zabiciu tej niewinnej istoty, którą wkrótce mieliśmy powitać na świecie. Którą mieliśmy kochać i chronić przed wszelkim niebezpieczeństwem. 
- Najdłuższy udokumentowany przypadek typu drugiego, który przeżył, żył 18 miesięcy! W szpitalu, przez całe życie faszerowany eliksirami i zaklęciami. To nie jest życie. To nie jest życie, jakiego chcę dla mojej córki! 
- Ja też nie! -  powiedziałam,  odwracając się do niego. 
- Więc jak możesz... 
- Ponieważ nie wiemy co się stanie. Nie wiemy nawet,  czy to typ drugi. 
- A jeśli tak? -  spytał, zbliżając się do mnie. -  Każda ilość czasu, jaką przetrwa... Każda ilość jaką przeżyje, będzie... 
- Będzie z nami! W naszych ramionach! Wiedząc, że jest kochana i chciana. 
- Tak, a jej kości będą mogły pęknąć, kiedy jej dotkniesz. Będą mogły się łamać przy zmianie pieluchy, kiedy będziemy ją przytulali... 
Lucjusz podszedł do mnie i wziął w ramiona. 
- Nie zabiję mojego dziecka, Lucjuszu -  szepnęłam, a po moich policzkach zaczęły spływać łzy. 

~*~

Kiedy po wojnie wróciliśmy do domu, szczęśliwi, że żyjemy, że przetrwaliśmy, byłam pewna, że to koniec naszych problemów, że teraz czeka nas już spokojne życie. I wtedy nasz syn odszedł z domu z mugolaczką, a ja i Lucjusz wkroczyliśmy na własną wojenną ścieżkę. Kłótnie, tłuczenie zastawy, a w końcu jego nieświadoma próba odebrania mi życia. Ale i tym razem udało nam się przetrwać. I kiedy myśleliśmy, że już nic nie zakłóci naszego szczęścia, okazało się, że nasze nienarodzone dziecko może być śmiertelnie chore. Czasami zastanawiam się, czy już zawsze tak będzie. Czy nie dane nam było zaznać prawdziwego szczęścia?  Czy to właśnie była kara za to, kim byliśmy i komu służyliśmy? 
Usiadłam w fotelu znajdującym się w gabinecie uzdrowiciel Ross. Byłam zmęczona, ponieważ znowu miałam za sobą nieprzespaną noc. Odkąd dowiedziałam się, że moja córeczka jest chora, nie byłam w stanie spać dłużej niż kilka godzin z przerwami. Ciągle miałam koszmary. Najczęściej śniło mi się, że trzymałam na rękach śliczną dziewczynkę, która zawsze w końcu umierała. Budziłam się wtedy z płaczem,  a Lucjusz starał się mnie uspokoić. Wiedziałam, że ta niepewność wykańcza go tak samo jak mnie. 
- Zaraz powinna przyjść - powiedziała Ross i usiadła naprzeciwko nas nerwowo bawiąc się kartkami, które trzymała. 
- Czekamy na Herman, tak? -  spytał Lucjusz wiercąc się w swoim fotelu. 
- Tak -  Ross pokiwała głową. 
- Och... -  szepnął Lucjusz, a ja spojrzałam na niego pytająco. -  Czas na dużą broń, prawda? 
Ross niepewnie pokiwała głową. Poczułam, że krew odpływa z mojej twarzy. Zrobiło mi się słabo. W tym samym momencie drzwi do gabinetu otworzyły się i do środka weszła uzdrowiciel Herman. W rękach trzymała plik kartek. 
- Narcyzo, Lucjuszu, mam wyniki badań - powiedziała, a ja poczułam tylko dłoń Lucjusza zaciskającą się na mojej własnej. 

~*~
*sanantur z łac. uzdrowiony
I znowu nie wyszło tak, jak planowałam. Chyba muszę przywyknąć do myśli, że moje opowiadanie żyje własnym życiem. 
Jeśli myślicie że nienawidzicie mnie za ten rozdział, poczekajcie aż przeczytacie następny. 
Rozdział jest inspirowany serialem "Grey's Anatomy".
Skłamię, jeśli powiem że pisanie go nie sprawiło mi trudności. Chwilami płakałam razem z Narcyzą i wciąż nie wierzę,  że zdecydowałam się to zrobić. 
Jestem teraz na wyjeździe i rozdział pisałam na tablecie, więc na pewno jest pełen błędów, za które z całego serca(tak, mam serce) przepraszam.
Wasza Ciocia Bella ;*

6 komentarzy:

  1. Ojej. Bardzo smutny rozdział, jednak jak zawsze świetny. Tak bardzo żal mi Narcyzy, Lucjusza zresztą też. Dla niego to też jest pewnie trudne, w końcu teraz może stracić dziecko i żonę. Myślałam, że złe ułożenie płodu wpłynie na sam poród, a nie na zdrowie i życie maleństwa. Mam jednak wielką nadzieję, że mimo wszystko jakoś się ułoży i z dzieckiem będzie dobrze. Musi być. Teraz musisz dodać rozdział jak najszybciej, nie mogę się doczekać, co będzie dalej. Chociaż boję się, że może być jeszcze bardziej dramatycznie. Pozdrawiam. :)

    OdpowiedzUsuń
  2. Łamliwość kości? Życie góra kilka dni?
    Jakie to smutne! Nie dziwię się Narcyzie, że uciekła z sali. To przykre, a Malfoyowie tak czekali na córkę. Współczuję całej trójce - ale mam nadzieję, że diagnoza uzdrowiciel Herman okaże się być błędem, a wyniki będą pozytywne. Współczuję Crabbe'owi - syn i żona...

    http://harrmionehariet.blogspot.com/ - zapraszam w wolnej chwili cccc;;;;


    Weny i miłego wyjazdu - nie zabij się tam!
    H

    OdpowiedzUsuń
  3. Jaki smutny rozdział:( Mam nadzieję, że jednak wszystko skończy się dobrze. Współczuję Narcyzie i Lucjuszowi. Mam nadzieję, że kolejny rozdział przyniesie jakieś szczęśliwe wiadomości :)

    OdpowiedzUsuń
  4. To bardzo smutne! Potwornie! Dziecko cierpi w brzuszku mamy gdzie powinno być bezpieczne! A tak czekali na drugie dziecko! Już nawet się przyzwyczaiłam do myśli, że będzie mała kruszynka! To takie straszne.
    Pozdrawiam,
    Beca

    OdpowiedzUsuń
  5. Czyli jednak będzie kisiel ? *.*

    OdpowiedzUsuń
  6. Pozdrawiam z moją łamliwością kości, miałam duże zdziwko kiedy to przeczytłam ogólnie to dzieci nie umierają na to ale rozumiem to na poyrzeby książki

    OdpowiedzUsuń

layout by oreuis