- Dlaczego tak na mnie patrzcie? - spytałam łamiącym się
głosem. - Dlaczego patrzycie na mnie tak, jakbym już była
martwa?
Nigdy nie sądziłam, że po wojnie jeszcze kiedykolwiek stanę na własnych
nogach. Sądziłam, że to mój koniec, że upadłam i już nigdy się nie podniosę. Z
zaskoczeniem więc odkryłam, że nie było to wcale tak trudne. Z czasem nauczyłam
się żyć na nowo, bez ciągłego strachu i obaw. Byłam pewna, że wykorzystałam mój
limit nieszczęść i że teraz czekają mnie już tylko same dobre chwile. Gdybym
wtedy wiedziała w jak wielkim byłam błędzie, wiele rzeczy zrobiłabym inaczej. W
końcu zrozumiałam, że za każdą chwilę szczęścia przyjdzie mi zapłacić. Nie
wiedziałam jednak, że cena będzie aż tak wysoka.
Nigdy nie sądziłam, że będę zmuszona podjąć decyzję o śmierci własnego
dziecka.
- Narcyzo, Lucjuszu, przykro mi, ale wasze dziecko choruje
na typ drugi.
Jedno zdanie sprawiło, że moje życie legło w gruzach. To było jak wyrok
śmierci. Wyrok na małe i niewinne dziecko, które właśnie wykonało delikatny
ruch w moim brzuchu.
- Przy typie drugim mamy do czynienia z niską masą urodzeniową,
niedorozwojem płuc, problemami z przełykaniem i oddychaniem - mówiła
uzdrowiciel Herman, a ja robiłam wszystko co w mojej mocy, żeby jej nie
słuchać. Nie chciałam tego słyszeć. - Jeśli ciąża jest donoszona,
noworodki z typem drugim zazwyczaj umierają w ciągu kilku godzin lub dni
od porodu. Istnieje też duże ryzyko złamań wewnątrzmacicznych.
- Przepraszam, wewnątrzmacicznych?
- Tak - Herman pokiwała głową.
- Kości mojego dziecka łamią się w moim brzuchu? - spytałam, choć
wcale nie chciałam uzyskać odpowiedzi. Herman znowu pokiwała głową. - Tam
miała być bezpieczna, a jej kości się łamią... - łzy spływały po
moich policzkach. Poczułam dłoń Lucjusza na moim ramieniu. - Czy ona to
czuje? Jak jej kości się łamią? Czuje to, prawda? - milczenie Herman uznałam
za odpowiedź twierdzącą. - A więc moja mała córeczka cierpi już
teraz...
- Naprawdę, bardzo mi przykro.
Potem zostaliśmy sami. Lucjusz przytulał mnie tak długo, aż byłam
w stanie normalnie oddychać. Gdybym miała określić, który moment mojego życia
był najgorszy, wybrałabym właśnie ten. Wiedziałam co muszę zrobić, ale nie
byłam w stanie podjąć tej decyzji. Nie byłam ma to gotowa.
- Nie ma opcji, żebym zrobiła to, co muszę zrobić i co wiem , że
powinnam zrobić... - mówiłam przez łzy.
- Już, cichutko - powiedział Lucjusz, całując moje włosy. -
Jest sposób, kochanie. Zawsze jest sposób i znajdziemy go. Pójdę po
uzdrowiciel Herman, ona będzie wiedziała co zrobić - szepnął, po czym
wyszedł z gabinetu, a kiedy wrócił z Herman, zauważyłam, że miał
zaczerwienione oczy. Wcześniej starał się powstrzymywać targające nim emocje.
- Rozmawiałam z Lucjuszem i rozumiem twój ból.
Wątpiłam, by naprawdę była zrozumieć co czułam, ale byłam zbyt
bezsilna, żeby się z nią o to kłócić, więc po prostu pokiwałam głową.
Lucjusz usiadł obok i ponownie przytulił.
- Myślę, że mam dla was plan. - powiedziała Herman, po czym
skierowała swój wzrok tył na mnie. - Wybierzesz dzień. Niedługo. Odłożysz
wszystko i wywołamy poród. Zrobimy to, zanim zacznie to zagrażać twojemu życiu,
Narcyzo. Urodzisz swoją małą piękną córeczkę i dasz jej imię. A potem będziesz
ją przytulać, śpiewać jej i bujać w swoich ramionach. Będziesz na
nią patrzeć i zapamiętasz każdy detal jej malutkiej twarzy. I będziesz to
robiła tak długo, jak będzie żyła. Tak właśnie to zrobisz.
- Możemy tak zrobić - szepnął Lucjusz, ocierając łzy
spływające po moich policzkach.
Pokiwałam głową. Plan Herman wydawał się być doskonały. Będę przytulała
moją małą córeczkę tak długo, jak będzie żyła.
5
czerwca 1980r.
Osiem godzin. Tyle czasu trwał poród Draco. Co prawda słyszałam, że
wiele innych kobiet, które znałam spędziły dużo więcej godzin na sali
porodowej. Podobno Jessica Goyle rodziła przez dwadzieścia godzin. Jednak
pomimo tego, ile bólu mnie to kosztowało; pomimo potu spływającego po czole i
bólu paraliżującego umysł, którego nie były w stanie powstrzymać nawet najsilniejsze
eliksiry, wiedziałam, że było warto.
Kiedy zobaczyłam moje dziecko, wszystko się zmieniło.
Ponieważ mój syn był wcześniakiem, urodzonym w ósmym miesiącu,
uzdrowiciele tuż po porodzie zabrali go do sali obok na badania. Lucjusz
siedział obok mnie i trzymał mnie za rękę. Oboje zastanawialiśmy się, czy z
naszym dzieckiem wszystko w porządku. Czy na pewno było tak zdrowe jak
wcześniej zapewniali nas uzdrowiciele? Kiedy już zaczynałam wpadać w panikę, a
dłoń Lucjusza coraz mocniej zaciskała się na mojej, do sali wszedł młody
mężczyzna trzymający w rękach małe dziecko zawinięte w niebieską tkaninę.
Mężczyzna podał mi zawiniątko, a potem zostawił nas samych. Spojrzałam na
mojego małego synka, a z moich oczu popłynęły łzy szczęścia. Był piękny. Jego skóra
była miękka i gładka, oczka błękitne a włoski jasne. Wyglądał dokładnie tak,
jak jego ojciec. Tak jak chciałam. Dotknęłam palcem jego czoła, odgarniając
włoski. Był małą, piękną, oddychającą istotą i był mój. Mój i Lucjusza.
- Lucjuszu – szepnęłam, nie spuszczając wzroku z mojego dziecka. –
Lucjuszu… on jest piękny.
Lucjusz był spokojny. Powoli nachylił się tak, że nasz synek mógł teraz
na niego spojrzeć. Zobaczyłam, że w oczach Lucjusza również zabłysnęły łzy.
- Wygląda… - jego głos był przepełniony emocjami.
- Jak ty – dokończyłam za niego, a szeroki uśmiech zagościł na mojej
twarzy.
Lucjusz wpatrywał się w nasze maleństwo jak zaczarowany.
- O czym myślisz? – spytałam w końcu, wyrywając go z zamyślenia.
- On jest… - zaczął, spoglądając w moje oczy. – On jest idealny,
Narcyzo.
- Draco Lucjusz Malfoy – powiedziałam cicho, delikatnie gładząc palcem
policzek mojego synka. – Nasz idealny mały chłopiec – uśmiechnęłam się,
obserwując dziecko śpiące w moich ramionach, a Lucjusz mnie pocałował.
Draco był jedyną rzeczą, która przyniosła nam szczęście w czasie wojny.
Był naszym zbawicielem i naszą nadzieją.
Teraz
Odłożyłam zdjęcie stojące na kominku i otarłam łzy. Lucjusz podszedł do
mnie i przytulił, pozwalając by moje łzy moczyły jego szatę. Pomimo podjętej
już decyzji, wcale nie było mi łatwiej. Wprost przeciwnie. Świadomość, że
wkrótce urodzę moją małą córeczkę, a potem pozwolę jej umrzeć, sprawiała,
że ja sama umierałam z każdą chwilą. Moja dusza była rozdarta. Wszystko
straciło sens. Całe moje życie. Troska, którą otaczałam moich bliskich. Opieka
i bezpieczeństwo, które starałam się im zapewnić. Miłość, którą im dawałam. To
wszystko nie miało już znaczenia.
Lucjusz powoli zaprowadził mnie w stronę sypialni, a ja po raz ostatni
zerknęłam na zdjęcie, które przedstawiało mnie trzymającą Dracona niedługo po
jego narodzinach.
Tęskniłam za tamtymi latami. Wtedy wszystko było dużo łatwiejsze.
Niestety, wiedziałam, że te czasy już nigdy nie powrócą.
~*~
Tydzień zabrało mi podjęcie decyzji o dacie wywołania porodu. Nie było
to łatwe, ale nie mogłam tego unikać w nieskończoność. Więc kiedy nadszedł
dzień, który wybraliśmy wspólnie z Lucjuszem, spakowałam najpotrzebniejsze
rzeczy i razem udaliśmy się do Munga.
Ponieważ uzdrowiciel Herman nalegała na to, żebyśmy najpierw zajęli się
papierkową robotą, w pierwszej kolejności udaliśmy się do jej gabinetu.
Przemierzając szpitalne korytarze, miałam wrażenie, że czas zwolnił. Ludzie,
którzy przechodzili obok mnie, zdawali się nie mieć twarzy. Wszyscy wyglądali i
robili to samo. Czułam się jak w transie. Prowadzona przez Lucjusza, niezdolna
do wykonania żadnego samodzielnego ruchu. W głowie huczała mi tylko jedna myśl.
Kiedy wieczorem opuszczę szpital, będę sama. Nie będę miała córki, która
mogłaby obudzić mnie w nocy swoim płaczem, którą bym karmiła i przytulała,
której bym śpiewała i zmieniała pieluchy. Dziecko, które w tej chwili
wykonywało delikatne ruchy w moim brzuchu, zostanie mi na zawsze odebrane.
- O której poszłaś dzisiaj spać? – spytał Lucjusz, kiedy czekaliśmy na
uzdrowiciel Herman.
- Nie poszłam – powiedziałam głosem wyzutym ze wszelkich emocji, wciąż
wpatrując się w jeden punkt za oknem. – Och, moje ręce są spocone, całe się
lepią– oznajmiłam zdenerwowana i zaczęłam wycierać dłonie o materiał szaty.
Usłyszeliśmy pukanie do drzwi i po chwili pojawiła się w nich Herman.
- Potrzebuję kilku podpisów, zanim zaczniemy – powiedziała, siadając
naprzeciwko nas. W ręce trzymała plik kartek, które zaczęła rozkładać na stole.
- Co dokładnie nas czeka? – spytałam. – Po tym, jak podpiszemy te
dokumenty? Jak zaczniemy?
- Cóż, kiedy skończymy, zabiorę cię do twojego pokoju, gdzie podam ci
eliksir wywołujący poród. A dalej twoje ciało będzie samo wiedziało, co robić –
oznajmiła spokojnie, biorąc do ręki pierwszy z dokumentów i podała nam go. –
Czy ustaliliście już imię?
- Nadal nad tym pracujemy – powiedział Lucjusz, biorąc do ręki kartkę,
którą podała mu Herman.
- No dobrze. Możecie podpisać teraz, a resztę uzupełnimy później –
mówiła, w dalszym ciągu podsuwając nam nowe papiery. – To zgody pisemne.
- Myślałem, że już je podpisaliśmy – zdziwił się Lucjusz.
- To nie te. Dzisiaj wywołujemy poród. Jesteś w dwudziestym czwartym tygodniu ciąży – powiedziała, patrząc na mnie. - Więc teoretycznie, moglibyśmy
interweniować, by utrzymać dziecko przy życiu – wyjaśniła. – Te dokumenty są po
to, by wszystko było legalne.
Lucjusz wziął od niej kartkę i bez wahania pozostawił na niej swój
podpis. Mnie nie przychodziło to tak łatwo.
- Potrzebuję obu podpisów – powiedziała Herman, widząc, że wciąż nie
wzięłam do ręki swojego pióra.
- A reszta dokumentów?
- To akt zgonu – Herman wskazała na kartkę, którą właśnie trzymała w
ręce.
- Możemy nie robić tego teraz? – spytałam cicho, czując jak łzy
napływają do moich oczu.
- Lepiej będzie, jeśli załatwimy całą papierkową robotę teraz, by potem
nie musieć się tym martwić. Potrzebujecie chwili? – spytała.
- Tak, poproszę – powiedział Lucjusz, a ja pokiwałam głową.
- Wszystko czego chciałam, to po prostu urodzić zdrowe dziecko –
szepnęłam, trzymając dłoń na brzuchu.
- Wiem – powiedział i przytulił mnie. – Ja też tego chciałem.
- To nie jest w porządku. Nic nie jest w porządku... – mówiłam,
starając się nie patrzeć na kartkę, którą położyła przede mną Herman . Na samej
górze znajdowały się dwa krótkie słowa. AKT ZGONU. Kartka leżała przede mną,
czekając tylko na mój podpis. Podpis, którego nie byłam w stanie złożyć. AKT.
AKT ZGONU. Te słowa zdawały się bić dziwnym blaskiem. Wprost mnie oślepiały.
ZGONU. Miałam podpisać akt zgonu własnej córki. Nie było mowy, żebym to
zrobiła.
- Nie obchodzi mnie, co ona mówi – oznajmiłam, kręcąc głową. – Nie
podpiszę tego.
A potem gwałtownie odsunęłam od siebie wszystkie papiery tak, że
większość z nich spadła na podłogę. Nie zważając na wszystko, wyszłam z
gabinetu. To było ostatnie miejsce, w którym chciałam teraz być.
~*~
Godzinę później, kiedy Lucjuszowi udało się mnie znaleźć i uspokoić,
oboje udaliśmy się do pokoju, który wskazała nam Herman.
Lucjusz położył moją torbę na łóżku, a ja zaczęłam szukać w niej
ubrania na zmianę.
- Antilia? – spytał Lucjusz.
- To brzmi jak nazwisko, a nie imię - mruknęłam.
- Ariel?
Pokręciłam głową.
- Kasjopea?
- Nie.
- Wciąż uważam, że…
- Nie, przepraszam, ale nie – pokręciłam głową. – Wiem, że to twoja
ulubiona ciocia i że wychowywała cię po śmierci twojej mamy, ale nie możemy
nazwać naszej córki Sabrina. Sabrina to imię dla mało zdolnej czarownicy,
której nikt nie lubi i której wszyscy zabierają zabawki. A nasza córka taka nie
będzie!
Oznajmiłam stanowczo i w tym samym momencie, w którym skończyłam mówić,
dotarł do mnie sens słów, które wypowiedziałam. Bo nasza córka naprawdę taka
nie będzie. Nie będzie miała przyjaciół ani zabawek, którymi będzie mogła się
bawić. Prawda zabolała tak bardzo, że z bezsilności usiadłam na łóżku.
Lucjusz mnie przytulił, a drzwi do pokoju otworzyły się i do
środka weszła Herman.
- W porządku, jesteście gotowi na... - urwała, kiedy nas
zobaczyła. Lucjusz posłał jej wymowne spojrzenie. - Wrócę później -
powiedziała i zostawiła nas samych.
- Powinnaś się przebrać - szepnął Lucjusz, całując moje włosy.
- Nie, jeszcze nie czas na to - zaprzeczyłam, gwałtownie kręcąc
głową i wyrywając mu się. - Nie mamy imienia. Nie możemy tego zrobić bez
imienia. Będziemy mieli tylko kilka minut z naszą córką zanim... Nie zamierzam
spędzić tego czasu na rozmyślaniu o imieniu. Daj mi chwilę, dobrze? -
spytałam, gwałtownie wstając z łóżka. - Po prostu zaczekaj. Chciałabym
poczekać, gdyby...
- Gdyby co?
- Gdyby to się stało. Lucjuszu, to się zdarza. Magia się rozwija i
może... Może za kilka dni ktoś wymyśli eliksir albo zaklęcie, które będzie w
stanie pomóc naszemu dziecku. Decydujemy się, by zrobić to dzisiaj, a może...
Nie wiem, dlaczego w ogóle o tym rozmawiamy. Nie zrobię tego - pokręciłam
głową. - Myślałam, że mogę, ale jednak nie. Nie zrobię tego - oznajmiłam i
ruszyłam w stronę drzwi.
- Narcyzo, gdzie idziesz? - usłyszałam za plecami, ale nie zamierzałam
odpowiadać.
Kiedy wyszłam ze szpitala, od razu teleportowałam się do domu, a potem
idąc leśną ścieżką, dotarłam na niewielką polanę pośrodku której znajdował się
wielki biały bez. Drzewo, które zostało tam zasadzone w dniu naszego ślubu i
które miało być symbolem naszej miłości. Nie było to jednak zwykłe drzewo.
Kwitło przez cały rok, ale ilość kwiatów była zależna od tego, jak aktualnie
układały się nasze relacje. Kiedy wróciłam do Lucjusza po tym, jak mieszkałam u
Dracona, kwiaty stały się wyraziste i mocne, było ich więcej niż kiedykolwiek.
Jednak od pewnego czasu zaczęły opadać, straciły dawny blask. Nawet drzewo
wiedziało, że mieliśmy kłopoty.
Wyczarowałam sobie koc, a potem na nim usiadłam. Oparłam się o pień
drzewa i zaczęłam rozmyślać.
Myślałam o wielu rzeczach. O tym, jak trudno było mi uwierzyć w to, że
jestem w ciąży i jak szczęśliwa byłam, kiedy to się w końcu stało. O tym, jak
dużym wsparciem byli dla mnie moi bliscy: Lucjusz, Draco i Andromeda. Myślałam
o Hermionie, która nie miała pojęcia jak bardzo kochała mojego syna. Myślałam
też o tych wszystkich istotkach, które miałam powitać na świecie, ale które
zmarły, zanim zdążyły chociażby zacząć kopać. I o tym, jak bardzo je kochałam i
jak bardzo cierpiałam za każdym razem, kiedy dowiadywałam się o ich śmierci.
Myślałam też o tej małej dziewczynce, której serce biło tuż pod moim własnym.
Myślałam o tym, jak bardzo nie chciałam jej stracić. Kochałam ją najmocniej na
świecie i zrobiłabym wszystko, żeby ją uratować. Walczyłabym o nią, o jej
życie. Ale jej kości się łamały. Jej malutkie kości pękały w moim brzuchu, a ja
nie byłam w stanie jej pomóc. Cierpiała, a ja nie mogłam jej przed tym
cierpieniem uchronić. Ta bezsilność mnie zabijała.
Myślałam też o kłótni sprzed tygodnia. Kłótni, w której po raz pierwszy
od dawna mogłam wyznać, co naprawdę czuję.
Tydzień
wcześniej
Kiedy dzień przed otrzymaniem wyników badań pokłóciłam się z Lucjuszem
o to, czy w przypadku typu drugiego powinniśmy przerwać ciążę, pojawiłam się u
Andromedy. Moja siostra była jedyną osobą, która mogła mnie zrozumieć. Ze
wszystkich matek, które znałam, tylko ona straciła swoje dziecko. Tylko ona
wiedziała, co przeżywam.
Andromeda zabrała mnie do domu, do Malfoy Manor i po długiej rozmowie i
morzu wylanych łez, postanowiła, że powinnyśmy coś ugotować, ponieważ gotowanie
zawsze pozwalało jej zapomnieć. Zgodziłam się, a ponieważ nigdy nie byłam dobrą
kucharką i potrafiłam ugotować niewiele rzeczy, Andromeda mówiła mi co mam
robić.
Właśnie obierałam marchewkę, kiedy usłyszałam z salonu głos Lucjusza.
- Tutaj jesteśmy! – krzyknęłam, a po chwili mój mąż stanął w drzwiach
kuchni.
- Witaj, Andromedo – powiedział nieco zaskoczony jej obecnością. Co
prawda nastąpiło pomiędzy nimi zawieszenie broni, ale pozostało coś z dawnej
niechęci i dystansu. Nie czułam się dobrze z tym, że mój mąż i siostra mają tak
napięte relacje, ale i tak byłam dumna z obojga, że są w stanie wytrzymać w
swoim towarzystwie. Wiedziałam, że robili to tylko ze względu na mnie i byłam
im za to bardzo wdzięczna.
- Dzień dobry, Lucjuszu – odpowiedziała uprzejmie. – Wróciłeś w sam raz
na kolację – uśmiechnęła się, krojąc pomidory.
- Pachnie przepysznie – powiedział, zdejmując płaszcz i dając go
skrzatowi, którego wezwał.
- Właśnie mówiłam Narcyzie, że powinniśmy jutro udać się gdzieś na
plażę. Morze zawsze ją uspokajało.
- Nie wiem, czy będziemy w stanie to zrobić – oznajmił, siadając na
krześle i patrząc na moje dłonie.
- Przez wyniki tych testów? Narcyza mi o nich mówiła i uważam, że one
nie mają żadnego znaczenia.
- Że co proszę? – zdziwił się Lucjusz, przenosząc wzrok na moją
siostrę.
- Los daje nam to, co ma dać i musimy się z tym pogodzić. Żaden test
tego nie zmieni. Narcyza i tak jest już bardzo zestresowana. To nie jest dobre
ani dla niej, ani dla dziecka – powiedziała, wyjmując blachę z kruchym ciastem
z piekarnika. – Po prostu skup się na kochaniu tej małej istoty. Tylko to się
liczy.
- Nie, nie tylko to się liczy – Lucjusz pokręcił głową, a jego głos
stał się szorstki.
- Wiem, że czasem ciężko jest zrozumieć to, co zsyła nam los, ale nigdy
nie daje nam więcej niż jesteśmy sobie w stanie z tym poradzić.
- Poradzimy z tym sobie, podejmując świadomą decyzję na temat
przyszłości naszego dziecka. Narcyzo – stanął naprzeciwko mnie i spojrzał mi w
oczy. – Rozmawiaj ze mną, pozwól mi pomóc. Cokolwiek się stanie, poradzimy
sobie z tym. Ty i ja damy sobie radę – powiedział, nie zwracając uwagi na
Andromedę. Z każdym wypowiedzianym przez nich słowem, moje ręce zaczynały drżeć
coraz bardziej.
- Ona tylko chce pomóc – szepnęłam.
- Czyżby? Naprawdę pomaga?
- Nie krzycz na nią i nie mów do niej takim tonem – zwróciła mu uwagę.
- Jakim tonem? Nie podnoszę głosu, próbuję zrozumieć.
- Próbujesz przekonać moją siostrę do czegoś, czego nigdy w życiu by
nie zrobiła!
- Nie przekonuję jej do niczego! Wspieram ją w podjęciu najlepszej
decyzji dla naszego dziecka!
- Jeśli myślisz, że Narcyza zabije swoje dziecko…
- Nasze dziecko! To jest nasze dziecko! Andromedo! Czego tak naprawdę
chcesz?! - krzyknął, wyprowadzony z równowagi. - Przyszłaś tutaj żeby wtrącać
się w nasze życie?! Nie potrzebujemy ciebie i twoich rad! Jeśli nasze dziecko
choruje na...
- Przestańcie wreszcie! – krzyknęłam i rzuciłam nóż na blat szafki. Nie
byłam w stanie zapanować nad drżącymi dłońmi. – Wcale mi nie pomagacie! Żadne w
was nie pomaga! Nie robię nic, oprócz słuchania was. Ty mówisz mi, że wszystko
się samo potoczy i że nie powinnam nic robić, a ty mówisz mi, żebym zabiła moje
dziecko! A tak naprawdę, nie wiem nic poza tym, że jestem przestraszona, smutna
i samotna. Stoicie tutaj, krzycząc na siebie. Rozmawiacie o mnie, ale ja wciąż
jestem samotna! I to jest przerażające! A im bardziej krzyczycie, tym bardziej
przerażona jestem! Więc oboje musicie się po prostu zamknąć! Możecie to zrobić?
– spytałam, a z moich oczu zaczęły płynąć łzy. – Proszę, czy możecie oboje się
zamknąć?!
Patrzyli na mnie zaskoczeni, a ja czułam jak tracę kontrolę nad własnym
życiem.
Teraz
Wtedy właśnie zrozumiałam, że jedynym sposobem na poradzenie sobie z
tym wszystkim jest słuchanie nie rad innych, ale własnego serca. W tamtej
chwili moje serce mówiło mi, że nie mogę zabić mojego dziecka. Że powinnam je
wychować, kochać i dać mu wspaniałe życie, na jakie zasługuje. Ale teraz, kiedy
wiedziałam o tym, że cierpiało jeszcze zanim się urodziło, nie miałam wyboru.
Przyrzekłam sobie, że będę je chronić, a mogłam to zrobić tylko w jeden sposób.
- Narcyzo?
Usłyszałam znajomy głos i podniosłam głowę. Dopiero teraz zdałam sobie
sprawę z tego, że przez cały czas płakałam. Chwilami byłam zdziwiona, że
jeszcze byłam do tego zdolna, że nie zabrakło mi łez.
- Andromeda – szepnęłam, przesuwając się i robiąc dla niej miejsce na
kocu. – Co tutaj robisz? Skąd wiedziałaś, że tutaj będę?
- Lucjusz pojawił się u mnie i poprosił o pomoc. Chciał, żebym z tobą
porozmawiała. Mówił, że jego nie posłuchasz. Powiedział mi o wszystkim. Tak
bardzo mi przykro – powiedziała i przytuliła mnie.
- Nie wiem, co mam robić – jęknęłam.
- Oczywiście, że wiesz. I teraz wiem to i ja. Byłam w błędzie. Skarbie,
wiem, że to dla ciebie trudna decyzja…
- Mówiłam ci, że w całym swoim życiu, byłam w ciąży pięć razy? –
przerwałam jej. - Ten jest szósty. Straciłam czwórkę moich dzieci i żadnego z
nich nie mogłam nawet przytulić. Straciłam nadzieję, że kiedykolwiek urodzę
dziecko, myślałam, że jestem przeklęta, że nie nadaję się na matkę i los stara
mi się to udowodnić. Nie byłam w stanie chronić moich dzieci – łzy płynęły po
moich policzkach, a Andromeda kołysała mnie w swoich ramionach. – Nie byłam w
stanie ich uratować… ostatnie dziecko straciłam, kiedy Draco miał dwa latka.
Tak bardzo się cieszył, że będzie miał braciszka, z którym będzie mógł się
bawić, był taki szczęśliwy. Byłam w siódmym miesiącu. Ubieraliśmy choinkę.
Draco podawał mi bombki, a ja je wieszałam. Nie chciałam używać magii, więc
każdą bombkę wieszałam własnoręcznie. Weszłam na mały stołeczek, ponieważ nie
byłam w stanie dosięgnąć do czubka. Draco się cieszył, biegał wokół mnie i
podawał mi ozdoby. W pewnym momencie potknął się o stołek i upadł. Zaczął
płakać. Chciałam zejść żeby go przytulić… Stołek się zachwiał, a moja noga się
zgięła. Upadłam. Obudziłam się trzy dni później w Mungu. Od Lucjusza
dowiedziałam się, że Draco krzyczał tak głośno, że Lucjusz usłyszał go w swoim
gabinecie. Przybiegł, żeby zobaczyć co się stało i zobaczył mnie leżącą
nieprzytomnie na podłodze. Krwawiłam. Lucjusz zabrał mnie do szpitala, ale było
już za późno. Dziecko zmarło, a ja nawet go nie zobaczyłam. Nie mogłam go nawet
przytulić... Wtedy też dowiedziałam się, że już nigdy nie będę mogła mieć
dzieci. Wiesz jak trudno jest wytłumaczyć dwuletniemu dziecku, że nie będzie
miał braciszka? Że dziecka, które czuł jak kopało, kiedy dotykał mojego
brzucha, już nie ma?
Zaniosłam się płaczem, a Andromeda przytuliła mnie jeszcze mocniej.
Szeptała mi jakieś słowa pocieszenia, ale nawet nie byłam w stanie jej
zrozumieć. Tak bardzo cierpiałam.
- Muszę to zrobić – szepnęłam w końcu. – Muszę to zrobić dla mojej
małej córeczki.
- Dobrze – powiedziała Andromeda, kiwając głową.
- Zabierz mnie do Munga, proszę.
~*~
- Narcyzo, tak się martwiłem – szepnął Lucjusz, kiedy Andromeda
teleportowała się ze mną do szpitala. Kiedy tylko mnie zobaczył, od razu wziął
mnie w swoje ramiona. – Dziękuję – powiedział do Andromedy. Moja siostra
kiwnęła głową, a potem zniknęła mówiąc, że powinniśmy być sami.
- Charlotte Sabrina Malfoy – powiedziałam. – Tak powinna nazywać się
nasza córeczka.
- Na pewno?
- Tak – pokiwałam głową. – Wróćmy na górę. Jestem gotowa.
Kiedy wróciliśmy do mojego pokoju, uzdrowiciel Herman podała mi eliksir,
który ku mojemu zaskoczeniu, nie miał żadnego smaku. Byłam za to wdzięczna.
Kiedy zaczęły się bóle, położyłam się na łóżku, a Herman odebrała poród. Nie
trwał on długo i nie był tak bolesny jak poród Draco. Moja córeczka przyszła na
świat zaledwie po dwudziestu minutach.
Nie płakała.
Kiedy Herman podała mi owiniętą błękitnym materiałem dziewczynkę, z
moich oczy popłynęły łzy. Moja córeczka była malutka i wydawała się być taka
krucha. Miała zamknięte oczy, malutkie usta i nosek. Dopiero zaczynała wyglądać
jak noworodek, ale to nie miało znaczenia. Dla mnie była idealna. Była moim
dzieckiem, moją małą córeczką. Oddychała cichutko i widać było, że sprawia jej
to trudność, ale Herman podała jej coś, co pomogło jej oddychać.
Tuliłam ją, mówiłam do niej i kołysałam. A Lucjusz przez cały czas był
obok mnie. Oboje cierpieliśmy, ale w tamtej chwili najważniejsze było to, żeby
nacieszyć oczy naszą małą pociechą. Wyglądała tak niewinnie i tak spokojnie.
Jakby wcale nie była chora. W pewnym momencie miałam ochotę zawołać Herman i
kazać jej ratować moją małą córeczkę, ale wiedziałam, że to tylko pozory. Była
zbyt słaba, by być zdrowa.
Kiedy poczułam, że moja kruszynka delikatnie się rusza, z moich oczu
popłynęły łzy.
Delikatnie gładziłam palcem jej czoło. Bałam się, że najmniejszy ruch
może sprawić jej ból.
- Charlotte - szepnęłam. - Charlotte, kruszynko, proszę, zostań z nami.
Bądź silna i przetrwaj to. Błagam, córeczko... Nie odchodź od nas.
Charlotte, mamusia cię kocha... Tatuś cię kocha... Skarbie, proszę...
Łkałam, całując jej malutkie dłonie ściśnięte w piąstki. Jeszcze przed
jej narodzinami wiedziałam, że nie będę w stanie patrzeć na jej śmierć. Ale
dopiero teraz, kiedy trzymałam ją na rękach, dotykałam i czułam ciepło jej
malutkiego ciała zrozumiałam, że nie potrafię pozwolić jej odejść. Chciałam umrzeć.
Wolałam umrzeć, żeby tylko ona mogła dalej żyć.
- Kochamy cię - mówiłam, kiedy zrozumiałam, że jej oddech zwolnił. Ból
rozrywał mi serce. - Córeczko, jesteś kochana i chciana... Nie odchodź...
Jesteś silna, dasz radę, wiem to... Kochanie...
Czterdzieści trzy minuty. Tyle czasu dostaliśmy. Moja malutka Charlotte
żyła czterdzieści trzy długie minuty. Leżąc w moich ramionach, wiedząc że jest
kochana i chciana. Tylko tyle mogłam jej dać.
Kiedy moja mała córeczka wydała z siebie ostatnie tchnienie, a z moich
oczu zaczęły płynąć łzy, Lucjusz pocałował mnie w czubek głowy.
- Nie mogę - szepnął. - Przepraszam.
A potem wyszedł z sali i już nie wrócił.
~*~
Pierwszy raz w życiu nie wiem co napisać.
Przepraszam, po prostu przepraszam za to, co zrobiłam. To był
bardzo trudny dla mnie rozdział i kiedy go kończyłam, to płakałam.
Myślę że po tym rozdziale powinnam zmienić Ciocię Bellę na jakąś Drama
Queen. A przecież to jeszcze nie koniec dramatów.
Przepraszam za błędy, które się pojawiły. Rozdział inspirowany serialem
"Grey's Anatomy".
Ciocia Bella.
Boże. To okropne. Ale naprawdę, ta mała istotka cierpiała w jej macicy?! Nawet nie widząc świata, już cierpiała... Smutne. Gdy się urodziła, miałam nadzieję, przyznam szczerze, że jednak mała Charlotte przeżyje więcej, niż te nieszczęsne czterdzieści trzy minuty. No cóż... smutne, smutne. Rozumiem Lucjusza - ja bym chlała przez miesiąc. Plus dodatkowo dziecko umarło na rękach Cyzi... smutne.
OdpowiedzUsuńMasz rację, że ryczałaś - witam w klubie, możesz być prezesem... - to miało być zabawne. Wiem, nie było.
Kobieto, nie oglądaj już Grey's Anathomy! Bosh, kogo ona jeszcze zabije?... Może przerzuć się na House'a? Będzie się z czego pośmiać.
Szkoda mi malutkiej - Draco nawet jej nie poznał... ;c
Pozostaje mi tylko czekać na rozwój wydarzeń (wypadków)!
http://harrmionehariet.blogspot.com/ - zapraszam ccccc;;;
Smutna
Hariet
Draco poznał malutką Charlotte. Nie wspomniałam o tym tutaj, ponieważ nie znalazłam odpowiedniego momentu na to, ale wszystko wyjaśni się w następnym rozdziale.
UsuńHouse'a oglądałam, ale jakoś mnie nie porwał, wolę Anatomię Prawdy ;)
Kogo ja zabiję? Cóż... Ogólnie chyba jeszcze tylko dwie osoby, ale to w bardzo dalekiej przyszłości, za ponad 30 rozdziałów, więc na razie będzie spokojnie ;)
Pozdrawiam,
Ciocia Bella ;*
Zazwyczaj takie sytuacje czy wątki kończą się przewidywalnym, banalnym i przerysowanym happy endem. W głębi duszy chyba na to właśnie liczyłam.
OdpowiedzUsuńRozpłakałam się.
Muszę przyznać, że Kiedy pisałam ten rozdział wiele razy zastanawiam się nad uratowaniem Charlotte i daniem im szczęśliwego zakończenia. To była ciągła walka, ale w końcu zdecydowałam się na takie zakończenie, ponieważ tak właśnie wygląda życie, a ja chcę żeby moje opowiadanie było jak najbardziej realne. Mogę tylko zapewnić, że pomimo nadchodzących mrocznych chwil, Narcyza jeszcze będzie szczęśliwa ;)
UsuńPozdrawiam gorąco,
Ciocia Bella.
Boże. Ja też nie wiem co napisać. Jak poprzedniczka - także liczyłam na szczęśliwe zakończenie. Tymczasem bardzo to mną wstrząsnęło. Nawet nie jestem w stanie sobie wyobrazić co musiała czuć Narcyza czy inne kobiety, kiedy dzieci umierają na ich rękach. Przewiduję, że oprócz bólu po stracie dziecka, Narcyzę czekają kolejne cierpienia - stosunki z Lucjuszem znacznie się pogorszą.
OdpowiedzUsuńPopłakałam się, naprawdę.
Matko!!! To takie straszne! Tylko Czterdzieści Trzy minuty z dzieckiem! A dziecko umiera w rękach! Straszne! Mam nadzieje, że poradzi sobie psychicznie. Podpisać Akt Zgonu własnego dziecka! To jest straszne! Ogólnie płacze! Nie mogę nic na to poradzić! Fajnie, że były fragment z życia Dracona bo je bardzo lubię. Smutne i straszne,ale takie jest życie!
OdpowiedzUsuńCzekam z niecierpliwością na następny!
Pozdrawiam,
Beca
Hej kochana! Pragnę cię powiadomić, że zostałaś nominowana do Liebster Award! *fanfary*
OdpowiedzUsuńWięcej informacji na moim blogu w zakładce "Liebster Award" -
http://harrmionehariet.blogspot.com/ - zapraszam do zakładki i na nowy rozdział :)
Weny!
H